Artykuł w dzienniku LE FIGARO
Ach, te syberyjskie upały!
Co dziwi Jakutów?
Jakuci nie mogą wyjść ze zdumienia. Zimą termometry nie pokażą mniej niż minus 50 stopni Celsjusza! Korzystają z tego rolnicy, którzy wreszcie mogą uprawiać rośliny poza szklarnią. Ale co zrobić, gdy z powodu rozmiękłej ziemi domy chwieją się w posadach?
Wielkie drewniane dwupiętrowe domy zapadają się jak
nieudane suflety. Jakby stworzył je kompletnie pijany architekt. Walące się
budowle przyciągają wzrok tych, którzy właśnie opuścili lotnisko w Jakucku,
głównym mieście największego regionu Syberii, pięć tysięcy kilometrów od
Moskwy. Czy to zjawisko jest, jak często można usłyszeć, efektem globalnego
ocieplenia?
Praktycznie całe terytorium ogromnej, pięć i pół razy większej od Francji
Jakucji spoczywa na wiecznej zmarzlinie, zwanej też zlodowaceniem podziemnym.
To warstwa ziemi zamarznięta od tysiącleci, zaczynająca się metr pod
powierzchnią i sięgająca dziesięć metrów w głąb. Wierzchnia warstwa
zlodowacenia topiąc się powoduje naruszenie konstrukcji budynków, czasem nawet
prowadzi do ich zapadania się, jak w ułusie namskim, sto kilometrów na północ
od Jakucka.
Oficjalnie zjawisko to nie jest związane z globalnym ociepleniem. – Zapadanie
się domów nie ma nic wspólnego z klimatem – mówi surowo siwobrody profesor
Wiktor Czepielew w nijakim garniturze sowieckiego urzędnika. Jest zastępcą
dyrektora Instytutu Wiecznej Zmarzliny, instytucji jedynej w swoim rodzaju na
świecie. Przy wejściu wita przybyszy cementowy mamut. Na frontonie starego
budynku przetrwał skrót „ZSRR”. Każdego lata to, co nazywa się „strefą aktywną”
zmarzliny, topi się. Dlatego w Jakucku wiele betonowych budynków stawia się na
długich palach. Profesor Czepielew zaprzecza opinii, że nastąpiła odbiegająca
od normy intensyfikacja tego zjawiska. Za jego przyczynę uważa złe zarządzanie
przepływem użytkowanych wód, co przyspiesza topnienie zamarzniętej ziemi pod
domami.
A jednak naukowiec nie neguje faktu, że nastąpiło regionalne ocieplenie,
szybsze od globalnego. W Jakucji w ciągu ostatnich stu lat średnia temperatura
zimą wzrosła o dziesięć stopni Celsjusza. Ten wzrost był półtora do dwóch razy
szybszy w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat. Z kolei temperatury w lecie
pozostały niezmienne. W ten lipcowy dzień, kiedy przyjechaliśmy do Jakucji, było
ponad 20°C.
Jakuci, żyjący z dala od laboratoriów, w zgodzie z otaczającą ich surową
przyrodą, dostrzegają te zmiany. – Jestem dzieckiem natury – przedstawia się
Spartak, skośnooki jak wszyscy, emerytowany hodowca reniferów zamieszkały w
Khonuu. Z twarzą pooraną zmarszczkami wygląda na więcej niż swoje 56 lat.
Liczące jakieś dwa tysiące dusz Khonuu to stolica ułusu momskiego, 800 kilometrów na
północ od Jakucka.
Siedząc w pantoflach w ogrodzie przed swoim drewnianym domem Spartak ciągnie
swą opowieść. – Urodziłem się w tajdze. Od lat 60. ubiegłego wieku prawo
zabrania rodzenia dzieci w lesie – żałuje. – Byłem najzdrowszym dzieckiem
świata!. Ten były hodowca reniferów zauważył, że od kilku lat niektóre potoki
górskie, a nawet jeziora nie zamarzają zimą. Potwierdzają to strażnicy krążący
sto kilometrów dalej, w parku narodowym nad rzeką Moma.
Latem topniejąca wieczna zmarzlina sprawia, że słabiej widoczne stają się ślady
zwierząt. Stada reniferów idą w góry, dalej niż zazwyczaj, w poszukiwaniu
chłodu i uciekając przed komarami – ciągnie Spartak. Żarłoczne insekty to
przekleństwo jakuckiego lata. „Kto nie spotkał komarów, nie widział lata” –
mówi miejscowe przysłowie. Od pięćdziesięciu lat, jak stwierdzili biolodzy z
Jakucka, wiosna zaczyna się piętnaście dni wcześniej, zaś jesień spóźnia się o
dwadzieścia dni.
Po przejściu kilku kolejnych zakurzonych i dziurawych ulic docieramy do Simiona
i Marii Siwcjewów. Para emerytów oprowadza nas po swojej cieplarni i ogrodzie.
– Od lat 80. udaje nam się hodować pomidory w samej ziemi – chwali się Maria.
Dawniej coś takiego było nie do pomyślenia, choć oczywiście wydajność jest
mniejsza niż w przypadku uprawy w skrzyniach ustawianych wysoko ponad zimną
glebą. Czterdziestodwuletni Jakow, syn Marii i Simiona, pracujący w regionalnym
ministerstwie środowiska do dziś pamięta cięgi, jakie dostał, gdy któregoś
ranka zapomniał napalić w piecu, przez co zamarzły całe zapasy ziemniaków dla
rodziny.
Na krańcu wsi susły, małe ziemne wiewiórki, wystawiają pyszczki ze swoich norek.
– Pojawiły się tutaj kilka lat temu – zauważa Jakow. Na zboczach gór
porośniętych modrzewiem (ten gatunek dominuje w jakuckich lasach) otaczających
Khonuu, i tam, gdzie Moma łączy się z wielką rzeką Indigirką, Jakow zbiera
wielkie, czerwone porzeczki. – Też pojawiły się tu niedawno – mówi nasz
przewodnik. O północy słońce oświetla grzbiet góry na drugim brzegu rzeki.
Właśnie to miejsce przecina koło polarne. W ciągu dnia, płynąc po Indiguirce
motorową barką, Jakow obserwuje odpoczywające na wodzie łabędzie. – Dawniej
przelatywały przez nasz region nie zatrzymując się. Być może teraz przystają,
bo pojawiło się więcej wody – zastanawia się. Mieszkańcy Khonuu dostrzegli
zwiększony poziom wilgotności i wyższy poziom wody w rzekach.
To ułatwia życie Aleksandrowi. Ten młody człowiek, ubrany w lekką podkoszulkę,
jest kapitanem 600-tonowego statku towarowego, dostarczającego do Khonuu gaz z
Morza Arktycznego. Brzeg morza znajduje się, bagatela, 1134 km stąd. Do Jakucka,
leżącego w dolinie, lecz znacznie bardziej na zachód, płynie się tygodniami,
jeśli nie miesiącami. Statek Aleksandra stoi zacumowany przy skarpie
wytworzonej przez rzekę i sezonowo topniejącą zmarzlinę. Nawigacja po rzekach
Syberii, których bieg i głębokość zmienia się co roku, nie jest prosta.
Kilkadziesiąt kilometrów w górę, tam, gdzie Moma jest dostępna tylko dla łodzi
kanoe, Jakow spotyka biwakującego na brzegu Kiryła. Kirył, „technik z
sowchozu”, z odosobnionej wioski Sassir, ubrany w brudną bluzę khaki z
kapturem, od czterech dni szuka w lesie stada kóz, którymi się zajmuje.
Zwierzęta puszcza się wolno w bezgraniczną przestrzeń lasów i łąk powstałych w
czasie sezonowego palenia traw. Wędrujący w towarzystwie psa i trzech kóz Kirył
skarży się na coraz wilgotniejsze lata. – To przeszkadza w sianokosach – mówi.
Ta praca mobilizuje latem całą ludność. Kosi się tu, jak za dawnych czasów,
ręcznie, często w miejscach, gdzie nie dotarłaby żadna maszyna. Siano jest
rzeczą niezbędną, by wykarmić zimą kozy hodowane tu do transportu i dla mięsa.
– To jasne, że pogoda się zmienia – ciągnie Kirył, dzieląc się z nami herbatą i
chlebem. – I zimy są cieplejsze. Wyobraźcie sobie, termometr pokazuje nie mniej
niż minus 50
stopni Celsjusza, i to tylko przez jeden tydzień w roku!
Z francuskiego punktu widzenia wygląda to na żart. – Lód nie jest już tak mocny
jak kiedyś – słyszymy. – Przejeżdżanie Momy samochodem robi się niebezpieczne.
Zimą ciężarówki jeżdżą w stronę Jakucka „drogą federalną”, wiodącą przez
zamarznięte koryto rzeki. – Jeśli wszystko idzie dobrze, trwa to dwa dni –
opowiada Sergiej, urodzony tu mocarnej budowy Ukrainiec. Latem kieruje statkiem
motorowym, zimą zamienia się w bohatera polarnej wersji „Ceny strachu”. –
Czasem droga jest zablokowana i podróż trwa ponad dziesięć dni. Nie można
wyłączyć silnika, to oznaczałoby pewną śmierć – wyjaśnia. W tym kraju na krańcu
świata mróz umożliwia transport. Jeśli ocieplenie będzie postępować, całe życie
doliny Momy wypadnie ze swoich kolein.